Jan Tomkowski

Ragadon

(fragment)

Kartki zaczęły spadać w nocy. Nad ranem pokryły szczelnie całą jezdnię i chodnik. Zaraz po dzwonku wysłano dzieci do oczyszczania terenu. Praca społeczna zamiast lekcji. Ich zręczne paluszki zagarniały fragmenty rękopisu i wkrótce zadanie doprowadzono do końca. Potem żałowały swego pośpiechu. Brygady agentów węszyły tu i ówdzie. Wypytywano także dzieci. Czy nie widziały pana z wypchaną teczką? Albo pana w przebraniu pani z dużą paczką? Albo pana w sutannie? Praca z dziećmi jest trudna, mówił pan inspektor. Każde z nich widziało coś innego, ale zebranie wszystkich zeznań może przynieść wiele pożytku. Nocą kolejne kartki spłynęły w dół. Może z nieba? Katechetka, stara panna, ukryła jedną z nich w kieszeni płaszcza. Potem drugą i jeszcze następną. Przeczytała je w domu, przy słabym świetle. Gdzieniegdzie pismo było zniekształcone, więc uzupełniała je z zapałem, poprawiała, wpisywała swoje uwagi. Tak powstała powieść. Miałem już niestety dwadzieścia osiem lat. Ostatnio porządnie wyłysiałem i wzrok mi się popsuł. Najwyższy czas, by zostać mędrcem. Ale od czego zacząć? Stojąc nocą przed otwartym oknem próbowałem zapalić wciąż gasnącą fajkę. Nic nie przychodziło mi do głowy. Żadna myśl. Wyglądało na to, że się powoli kończyłem. Nie byłem ciekawy ani oryginalny. Nie podobałem się nikomu. Czasem dyskutowałem, odczuwając, że muszę się sprzeciwić, gdy ktoś wygłasza pogląd odmienny od tego, który przyjąłem pięć czy sześć lat temu. Ale w głębi duszy było mi wszystko jedno. Powinienem jak najwięcej podróżować. Jednak czy to konieczne? Bo przecież; Sokrates albo Kant? Będę odbywać podróże, ale niedalekie I jak najwięcej ludzi. Oni są najważniejsi. Minęło wiele miesięcy i nikt się nie pojawił. Samotność moja stawała się coraz bardziej męcząca. Wszyscy chodzili tak, jakby już coś wiedzieli. Domyśliłem się, że węszyli od dłuższego czasu. Niemożliwe, by nie wiedzieli. Zdecydowałem, że to wyjaśnię. Zacznę od początku. Wrócę do szkoły. Stanąłem na korytarzu trzeciego piętra. Z wysokich okien sączyło się mocne białe światło. Więc to tutaj? Woźna, w której beznadziejnie się kochałem, właśnie pod tym oknem stawiała swoją szczotkę. Moi bezczelni koledzy wynosili ją zawsze na mroźne boisko i zagrzebywali w śniegu. Nie wiedzieli, że zaraz po dzwonku na lekcję szczotka wracała pod okno. Gdy się spóźniałem...