Jan Tomkowski

Paul Valéry. Siedem szkiców

(fragment)

Czytałem Paula Valéry przez wiele lat, znacznie wcześniej nim odważyłem się o nim coś napisać. Nie był dla mnie tematem ani „przedmiotem badań”. Z powodu pewnych krytycznych napomknień i sugestii, jakoby był on nie tylko jedną z epizodycznych postaci Fałszerzy Gideʼa, ale i Menardem, bohaterem opowiadania Borgesa, poeta wydawał mi się zawsze człowiekiem Biblioteki. Nie tylko erudytą, ale i kimś, kto dzięki książkom raczej odgradza od świata niż do niego zbliża. Zdaje mi się, że nawet pisząc o ekonomii, psychologii, socjologii, kryzysie cywilizacji europejskiej, Valéry nie stara się tłumaczyć swojej epoki, lecz mówi cały czas o sobie. Wyczytałem gdzieś (lecz trudno mi w to uwierzyć), że wielka intelektualna przygoda pisarza rozpoczęła się już w dziewiątym czy dziesiątym roku życia, a więc jeszcze w Sète. I że już wówczas mały chłopiec zaczął badać „ogród myśli”, utożsamiany z „wyspą mojego umysłu”. Trudno się dziwić, że kształtowały go bardziej książki niż egzotyczne podróże, awanturnicze przygody czy dramaty codzienności. Dobierał lektury nadzwyczaj starannie, w przekonaniu, że na uwagę zasługuje tylko dzieło, które stawia nam opór. Wysiłek intelektualny uczynił warunkiem rozkoszy czytania. Wśród przeczytanych już w młodości pozycji nie znajdziemy więc żadnych lekkostrawnych romansów, sensacyjnych historii, gazetowych wynurzeń. Lista wygląda imponująco: Hugo, Huysmans, Baudelaire, Verlaine, potem Flaubert, Mallarmé, Poe – czytany jednak z największą powagą. A w okresie milczenia Faraday, Maxwell, Thomson, Riemann, Łobaczewski, Cantor, Russell (jako matematyk). Valéry gardził powieścią, ale musiał zdawać sobie sprawę, że już w pierwszych trzech dekadach XX wieku zrodziły się nowe i być może największe arcydzieła tego gatunku. Proust, Mann, Joyce, Faulkner w sposób bezdyskusyjny poszerzyli jego granice. Powieść, która jeszcze całkiem niedawno wydawała się jedynie zajmującą narracją, stała się teraz intelektualnym wyzwaniem na miarę filozoficznego traktatu drążącego istotę bytu. Nabrała ciężaru, o jakim nie myśleli Defoe, Fielding czy nawet Sterne. Aby jej dorównać, poezja nie mogła – jak pragnęli jeszcze romantycy – pozostać owocem natchnienia, sentymentalną impresją, bezrefleksyjnym zapisem nastrojów. Ale nie mogła również stać się prozą. Niektóre rozważania Valéryʼego na temat konieczności zachowania różnicy między językiem poezji a językiem prozy mają już sto lat i w ciągu tego czasu zmieniło się niejedno w liryce współczesnej. Niełatwo już dziś zrozumieć żarliwość...