Kazimierz Chłędowski

Dawni mistrze

(fragment)

Przed dwoma laty byłem w Ostendzie świadkiem dość charakterystycznej sceny. Z tamtejszej estakady, długiego, wąskiego pomostu wpuszczonego w morze, wsiadała niedzielna publiczność na spacerowy statek – ścisk był niemały, przejść ani sposobu – bo Flamand tak łatwo nie ustępuje, „królowi przecież zrobią drogę”, pomyślałem widząc o kilkadziesiąt kroków wysoką, szlachetną postać króla Leopolda, który z królową i małą księżniczką właśnie nadchodził. Naprzeciwko, na poręczy, siedziało czterech rybaków w granatowych kaftanach i niewiele ze sobą rozmawiając, paliło krótkie drewniane fajki. Królestwo [t.j. rodzina królewska – JT] się zbliżyło, każdy z nas cudzoziemców przecisnął się do balustrady, aby sympatycznemu monarsze wolne pozostawić przejście, każdy z nas z uszanowaniem się ukłonił. Czy myślicie, że Flamandowie wstali z poręczy, że fajki z ust wyjęli? Bynajmniej: zdjęli tylko leniwie kapelusze i dobrotliwym spojrzeniem odprowadzili monarsza parę. Królestwo ugrzęzło w tłumie i dalej – ani sposobu, ten i ów ruszył głową, inny nawet się cokolwiek ustąpił, ale większość na nikogo nie zważała, byle się dostać na okręt. Król czekał z łagodnym na twarzy uśmiechem i przypatrywał się ciżbie, królowa się trochę niecierpliwiła… ciekawa scena trwała kilka minut, wreszcie królowa rozpoczęła odwrót, król także dał za wygraną i monarsza para odeszła, nie mając ochoty przemocą torować sobie drogi. W dwa tygodnie później odbyły się wybory do parlamentu, w których rozgrywała się partia między klerykalnym a liberalnym stronnictwem. Jakżeż odmiennie się przedstawiał ten spokojny lud flamandzki! Od rana ulice pełne omnibusów oblepionych afiszami, wehikułów pamiętających czasy namiestnikostwa księcia Alberta. Zewsząd zjeżdżają się wyborcy z czerwonymi lub niebieskimi chorągiewkami w rękach, śpiewają Brabançonnę lub wywołują nazwisko swego kandydata. Roznamiętnienie maluje się w oczach tych krępych, prawie kwadratowych, jędrnych postaci, stanowczość woli przebija się w chodzie, w ruchach, maszerują do urny jak do szturmu, aż się trzęsą trotuary. A wieczór, gdy ogłoszono korzystny dla stronnictwa klerykalnego rezultat: co za śpiewy, co za okrzyki, co za pochody z muzyką! Dziwiłem się, skąd ci ludzie biorą tyle fizycznej siły, aby od rana do drugiej po północy krzyczeć, śpiewać, wytupywać tak wojowniczych marszów. Lud ten jak Morze Północne, czasem spokojny, na pozór prawie leniwy, czasem gwałtowny, burzliwy, namiętny. W nadmorskich Flamandach więcej zawziętości i wytrwałości...